romka
13:28, 14 sie 2012
Dołączył: 12 sie 2012
Posty: 515
Po różnych życiowych zawirowaniach z wielkiego, pięknego miasta Wrocławia, wylądowałam razem z rodzicami na lubelskiej wsi – nie miałam wyjścia, jakoś mnie nikt o preferencje wówczas nie pytał
rodzice zaczęli prowadzić gospodarstwo rolne…
… nienawidziłam wsi… to był fakt… szczerze i z całego serca… nie dlatego, że mam coś do rolników, albo nie szanuję Matki Ziemi, o nie!!!
Nienawidziłam wsi za to, że kradła mi moją Mamę i jej czas (nie raz przy wieczornym obrządku pokazywałam jej światła oddalonego o 1,5 km miasta i mówiłam „widzisz tam mamusie siedzą ze swoimi dziećmi w domku a ty…”
Nienawidziłam za to, że kazała mi patrzeć na Mamy smutek i łzy… bo nieurodzaj, bo urodzaj, bo za sucho, bo za mokro, bo za zimno, bo za gorąco, bo wiecznie coś… Przyrzekałam sobie wtedy -nigdy!!! żadnej wsi, żadnej ziemi!!!
Moja śp. Babcia, maniaczka warzywniaka (nikt takiego czystego, pięknego nie miał we wsi), czasem prosiła „chodź dziecko pomożesz mi coś w ogrodzie”… szłam ale z miną i wzrokiem bazyliszka…
W końcu skończyłam szkołę średnią i wyjechałam na studia do Krakowa… w końcu byłam tam gdzie jak sądziłam moje miejsce. Wielkie miasto, gwar, szum, kosteczki, chodniczki, cud… miód… jednak dość szybko okazało się, że nie taki jak sobie wyobrażałam, bo zaczęło mi się robić jakoś duszno, bo szybko zatęskniłam za lataniem boso po trawie…. Z tamtego czasu utkwiła mi też w pamięci tęsknota za kwiatami na parapecie akademikowego okna
…
Skończyłam studia i… wróciłam na wieś… ale już bez tej złości i nienawiści…
Wyszłam za mąż i razem z mężem zamieszkaliśmy w prawie opustoszałym wówczas moim rodzinnym domu. Na parapetach pelargonie pojawiły się już pierwszej wiosny. Kosiliśmy też trawę, ale nic poza tym… czasem przyglądałam się codziennym zajęciom mojego wujka – sąsiada i nie raz mówiłam z głupia miną „że też jemu tak się chce, te kupki ziemi, układać, przewalać, przesiewać…”
Za kilka lat urodziła się nasza wyczekana, ukochana córeczka… to był marzec 2007 roku… pierwszy dzień wiosny… wracając obolała ze szpitala już tłumaczyłam mężowi że musimy koniecznie założyć warzywniak!!! … założyliśmy… kiełkowanie a potem rodzące plony warzywa świętowałam jak szóstkę w lotto, byłam przekonana że takiej niewdzięcznicy ziemia nic nie da… dała…
Potem zapragnęliśmy mieć własny dom (po chwili mieszkania na wsi już nawet mój mąż mieszczuch nie chciał słuchać o kupnie mieszkania w bloku). Z dumą mogę powiedzieć, że zbudowaliśmy go sami, we dwójkę (no owszem z pomocą na kilku etapach niezbędnych fachowców), to była wiosna 2011 roku…
Warzywniak był od razu… nie mogło być inaczej (nasiona kupuję już w styczniu bo tak nie mogę doczekać się spotkań z dżdżownicami ) . W tym roku wyrównaliśmy nieco teren, zasialiśmy trawkę… któregoś dnia odwiedziła nas moja Mama i mówi, „widzisz tak ładnie trawka wschodzi, tylko czekać kiedy będziesz rabaty robić”. Och jaki krzyk wtedy podniosłam!!! W życiu!!! trawa wystarczy, mam warzywniak, żadnych rabat, żadnych roślin, ewentualnie jakieś krzaczki i drzewka owocowe z czasem i dość! nic więcej! nie będę robić!!!
Minęło 5 miesięcy od tamtego krzyku, a ja przy kawie mówię „przepraszam Mamo, wiesz, jednak będę robić, chcę zrobić, kurcze marzę o tych rabatach!”
…. Czy to pstryczek w nos od losu? … nie … to chyba nazywa się szczęście…

… nienawidziłam wsi… to był fakt… szczerze i z całego serca… nie dlatego, że mam coś do rolników, albo nie szanuję Matki Ziemi, o nie!!!
Nienawidziłam wsi za to, że kradła mi moją Mamę i jej czas (nie raz przy wieczornym obrządku pokazywałam jej światła oddalonego o 1,5 km miasta i mówiłam „widzisz tam mamusie siedzą ze swoimi dziećmi w domku a ty…”
Nienawidziłam za to, że kazała mi patrzeć na Mamy smutek i łzy… bo nieurodzaj, bo urodzaj, bo za sucho, bo za mokro, bo za zimno, bo za gorąco, bo wiecznie coś… Przyrzekałam sobie wtedy -nigdy!!! żadnej wsi, żadnej ziemi!!!
Moja śp. Babcia, maniaczka warzywniaka (nikt takiego czystego, pięknego nie miał we wsi), czasem prosiła „chodź dziecko pomożesz mi coś w ogrodzie”… szłam ale z miną i wzrokiem bazyliszka…
W końcu skończyłam szkołę średnią i wyjechałam na studia do Krakowa… w końcu byłam tam gdzie jak sądziłam moje miejsce. Wielkie miasto, gwar, szum, kosteczki, chodniczki, cud… miód… jednak dość szybko okazało się, że nie taki jak sobie wyobrażałam, bo zaczęło mi się robić jakoś duszno, bo szybko zatęskniłam za lataniem boso po trawie…. Z tamtego czasu utkwiła mi też w pamięci tęsknota za kwiatami na parapecie akademikowego okna

Skończyłam studia i… wróciłam na wieś… ale już bez tej złości i nienawiści…
Wyszłam za mąż i razem z mężem zamieszkaliśmy w prawie opustoszałym wówczas moim rodzinnym domu. Na parapetach pelargonie pojawiły się już pierwszej wiosny. Kosiliśmy też trawę, ale nic poza tym… czasem przyglądałam się codziennym zajęciom mojego wujka – sąsiada i nie raz mówiłam z głupia miną „że też jemu tak się chce, te kupki ziemi, układać, przewalać, przesiewać…”
Za kilka lat urodziła się nasza wyczekana, ukochana córeczka… to był marzec 2007 roku… pierwszy dzień wiosny… wracając obolała ze szpitala już tłumaczyłam mężowi że musimy koniecznie założyć warzywniak!!! … założyliśmy… kiełkowanie a potem rodzące plony warzywa świętowałam jak szóstkę w lotto, byłam przekonana że takiej niewdzięcznicy ziemia nic nie da… dała…

Potem zapragnęliśmy mieć własny dom (po chwili mieszkania na wsi już nawet mój mąż mieszczuch nie chciał słuchać o kupnie mieszkania w bloku). Z dumą mogę powiedzieć, że zbudowaliśmy go sami, we dwójkę (no owszem z pomocą na kilku etapach niezbędnych fachowców), to była wiosna 2011 roku…
Warzywniak był od razu… nie mogło być inaczej (nasiona kupuję już w styczniu bo tak nie mogę doczekać się spotkań z dżdżownicami ) . W tym roku wyrównaliśmy nieco teren, zasialiśmy trawkę… któregoś dnia odwiedziła nas moja Mama i mówi, „widzisz tak ładnie trawka wschodzi, tylko czekać kiedy będziesz rabaty robić”. Och jaki krzyk wtedy podniosłam!!! W życiu!!! trawa wystarczy, mam warzywniak, żadnych rabat, żadnych roślin, ewentualnie jakieś krzaczki i drzewka owocowe z czasem i dość! nic więcej! nie będę robić!!!
Minęło 5 miesięcy od tamtego krzyku, a ja przy kawie mówię „przepraszam Mamo, wiesz, jednak będę robić, chcę zrobić, kurcze marzę o tych rabatach!”
…. Czy to pstryczek w nos od losu? … nie … to chyba nazywa się szczęście…
____________________
sylwia vel romka nic nie umiem, nie znam się.... ale bardzo chcę i www.romka.mojabudowa.pl
sylwia vel romka nic nie umiem, nie znam się.... ale bardzo chcę i www.romka.mojabudowa.pl